Milion przeciwności, a potem, no, może nie spektakularny sukces, ale wielka przyjemność z grania i jeszcze o tym, jak to fajnie, jak ktoś człowieka doceni

Obiecałam Wam opowieść o najmilszym ślubie, na którym śpiewałam z moją wspólniczką – Agnieszką Łozińską – Start!
To było nasze drugie w ogóle, ale pierwsze ślubne śpiewanie. O tym pierwszym, pierwszym napisałam już wcześniej obnażając wpadkę ze sprzętem.
Tym razem miałyśmy być prezentem – niespodzianką dla panny młodej od jej siostry, która okazała się przemiłą, bardzo serdeczną babeczką z profesjonalnym podejściem, więc ułożenie programu było dla mnie czystą przyjemnością, do momentu, gdy okazało się, że organista, owszem, będzie i podobno jest gruby i obleśny, nieeee, coś mi się pomyliło, jest po prostu niemiły, co, wiadomo, jest dużo gorsze. Niech by sobie był obleśny, gruby, czy jaki tam, ale niemiły…!?
Oczywiście poziom stresu skoczył w górę, zaczęłam snuć wizje, bo doświadczenia z organistami przecież jakieś już miałam. To był czas klejenia naszych epróbek, o których Wam już opowiadałam i, co gorsza, prezentowałam 😉
Na szczęście udało nam się przed tym śpiewaniem zrobić też najprawdziwszą, wspólną próbę u mnie w domu w dzień grania, no, tego nie powinnam chyba pisać 😀
Po szalonej porannej rozśpiewce,ooo, o tym też muszę Wam kiedyś opowiedzieć, bo to zawsze jest niezły cyrk, przyjechały do mnie Aga z babcią Marią. Nieco pobłądziły, bo żeby do mnie dotrzeć, to człowiek niejaką determinacją musi się wykazać 😀
Po szybkiej kawie wzięłyśmy się ostro do roboty. Prześpiewałyśmy wszystkie nasze pieśniczki z podkładami i nawet z moim nagłośnieniem, które, już wiecie jakie jest 🙂 wprawiając sąsiadów w zachwyt. No, dobra, miałam pisać obiektywną prawdę, hm, pewnie nie byli szczęśliwi.
Z panią Sylwią – siostrą pani Asi, która miała brać ślub umówiłam się na transport z Krakowa, bo ślub miał odbyć się w Rudawie – to jest spory kawałek drogi. Wiecie, jak jeździ komunikacja w weekendy? No właśnie – dostanie się gdzieś dalej na czas bez konieczności wyjazdu dużo wcześniej i koczowania na miejscu godzinami jest mało realne.
Sylwia wysłała po nas swojego kuzyna Maćka, którego mimo umówionej pory wciąż nie było i nie było. Czekałyśmy czas jakiś, w końcu wyluzowany gostek odebrał telefon, powiedział, że jedzie, że praca, że nie mógł wcześniej itd.
Z całym naszym ładunkiem podrałowałyśmy mu naprzeciw. Uf, udało się! Jedziemy! Ale co dalej? Czy zdążymy? Stres z powodu opóźnienia sprawił, że chwilowo zapomniałyśmy o widmie organisty grożącego nam palcem z chóru. Jakimś cudem zdążyliśmy – Maciek był całkiem sprawnym kierowcą. Na czerwonym świetle zdążył nawet zasubskrybować nasz kanał:D Kiedy na pełnym sprincie resztką sił wgramoliłyśmy się we trzy na chór małego, starego, drewnianego, bardzo klimatycznego kościółka, nie miałyśmy możliwości docenienia jego kameralnej atmosfery i genialnej akustyki, bo… msza właśnie się rozpoczynała. Gromkie, księżowskie chrząknięcie z dołu oznajmiło, że już czas!
Nagłośnienie spało spokojnie w wiadomej kosmetyczce, a instrumenty polegiwały spokojnie w swoich futerałach. Na sprincie wydarłam flet i bez strojenia wystartowałam solo z chwiejnym Ave Schuberta. Poniosło się bajkowo i po trzydziestu sekundach zaczęłam jakkolwiek sprawniej oddychać, co miało, oczywista, przełożenie na jakość brzmienia 😀
Organista, który, czy był niemiły, nie zdążyłyśmy jeszcze sprawdzić, zachował przytomność umysłu i puścił mnie solo. Chwalić Boga, bo przecież na strojenie nie było kompletnie czasu. Tym sposobem utwór na uroczyste wejście państwa młodych został wspólnymi siłami uratowany. Dalej pieśń na wejście, od razu, a nagłośnienie nadal śpi w swojej kosmetyczce i jedyną możliwością jest śpiew z organistą. Szybko rzucona tonacja i tytuł, jedziemy. Organista akompaniuje zgrabnie, my szarpiemy się nieco o mikrofon na gęsiej szyi, który kolebie się od Agusinej buzi do mojej, ale brzmi to dobrze!
Wzruszone sukcesem, podbudowane monumentalnym wsparciem pięknych starych organów zaczynamy łapać artystyczne flow! Dzielnie wspomagane w częściach stałych przez organistę, jego granie i piękny głos, pomyślałyśmy, że będzie co wspominać. Kazanie to idealny moment na szybkie rozpakowanie tego, co rozpakowane wciąż jeszcze nie było i tak w dalszej części mszy goście ślubno-weselni mogli w końcu usłyszeć moje skrzypce oraz fortepianowy podkład do pieśni, który w tamtej scenerii wcale się nie rozmywał. Było wspaniale!
Podczas kazania / rozpakowywania rzeczy i akcji kolektywnego rozplątywania wszystkiego, co zaplątane – czytaj kable, okazało się, że organista niedość, że wcale nie jest niemiły, powiem więcej, jest super sympatyczny i przy okazji pod wrażeniem naszego spontanicznego ogarniania wszystkiego na wczoraj.
Był bardzo pomocny, służył swoim mikrofonem i dodawał nam otuchy komplementami. Jednym słowem – żarło! Do tego przysięga – jak pięknie ona tam wybrzmiała! Łzy same napływały!
Po naszej ostatniej pieśni z fortepianem organista zrobił coś absolutnie wyjątkowego – zagrał improwizację na temat naszej pieśni, po której kościółkiem wstrząsnął majestatyczny Mendelssohn. Wzruszenie było gigantyczne!
Po mszy rozmawiałyśmy jeszcze z organistą, który zapraszał nas na kolejne śluby, obiecał, że będzie o nas pamiętał, gratulował i różne inne przemiłe rzeczy nam mówił.
Kiedy zmęczone opadłyśmy na siedzenia w samochodzie Maćka, który miał nas odwieźć do Krakowa, zdążyłyśmy przegadać co drugi takt tego całego przedsięwzięcia, przeżywając to wszystko raz jeszcze.
Następnego dnia dostałam podziękowania, nie tylko od pani Sylwii, ale też od jej siostry – panny młodej. Obie napisały, że było cudownie i że będą nas polecać!
Gdy ktoś mnie pyta, czy ślubogranie po szkole średniej to nie jest degradacja, czy mi to nie przeszkadza, czy nie wolałabym w filharmonii, wystarczy, że przypomnę sobie ten dzień i odpowiedź przychodzi najłatwiej na świecie!
Podobnych dni jest więcej, dużo więcej!
Ciąg dalszy nastąpi!
Wrzucam Wam pieśń z innego ślubu, na którym grałyśmy dzień później. Tam w Rudawie było ciężko filmować ze względu na słabe światło i brak miejsca na chórze, a poza tym po prostu nikt nie miał do tego głowy 😉
Miłej niedzieli!
N

14 komentarzy

  1. @Marcysia zdecydowanie! To był wspaniały występ i nie mam tu na myśli tego, że super zaśpiewałyśmy, chociaż jakoś tam byłyśmy zainspirowane, tylko właśnie te przeciwności, a na koniec się udało wszystko!

  2. @Misiek dokładnie tak. Często jest tak, że lubimy jednak tych wyrazistych, a nie tych, co są, że tak powiem w normie 🙂

  3. Ahh, ten uczuć gdy inni przestrzegają ciebie przed człowiekiem, który finalnie okazuje się całkiem w pożądku, a nieżadko tym najlepszym z całego towarzystwa. Mój przykład to, jak w lo przestrzegano naszą całą wtedy nową klasę przed facetką od Rosyjskiego, że to najgorsza zołza, że taka straszna etc. I fakt, rygor i zasady miała jak jasna holera, ale dla mnie to była najlepsza nauczycielka z całego lo. Nawet na luzie można z nią było pogadać o wszystkim, w przeciwieństwie do tych milutkich, słodziódkich, zawsze lubianych nauczycielek, stałych bywalczyń każdych kolonii i innych szkolnych wycieczek. Do takiej jednej nawet w pewnym momencie zacząłem czuć odrazę, a ta najgorsza Pani Lasota pomimo tego, że raz jeden jedyny zjechała mnie od stóp do głów jak łysą kobyłę była the best.

  4. Tak myślę! Podejrzewam, że był niemiły, bo często ludzie mają różne wizje, jak chcieliby, żeby ich ślub wyglądał, no i wymagają, żeby organiści grali bardzo nowoczesne rzeczy, które na organach brzmią beznadziejnie. Organiści się irytują i są niechętni takim pomysłom. Jak przychodzi ktoś zzewnątrz, to oni bardzo często są niesympatyczni, bo uważają, że zabieramy im możliwość dodatkowego zarobku. Ten gość tak samo mógł mieć, ale na szczęście dla nas był przemiły, co nie znaczy, że dla innych oprawców muzycznych też taki będzie

  5. i oto jak się ocenia ludzi.
    ktoś kto dla kogoś może być, czy jest nie myły dla was był w porządku.
    i myślę, że gdyby rzeczywiśćie był tknie miły, jak wam mówiono, to nie udało by mu się przy was odegrać supermiłego.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

EltenLink