Opowiadam o studiowaniu międzyobszarowym

Tak się parę dni temu mocno rozpisałam w jednej grupce o moich studiach, że jak już opublikowałam tego posta, pomyślałam, że to powinno raczej znaleźć się tutaj, więc wrzucam:)
Poopowiadam trochę o wadach i zaletach takiego ekstremalnego studiowania z własnego doświadczenia.
Studia międzywydziałowe, międzyobszarowe, a czasem również międzyuczelniane to forma bardzo odpowiednia dla osób, które chciałyby wyjść nieco ponad program i robić więcej, niż przewiduje wybrany kierunek.
Na takich studiach człowiek wybiera jeden kierunek wiodący i drugi dodatkowy, z którego może realizować np kilka interesujących go przedmiotów, a także przedmioty zupełnie niezwiązane z żadnym wybranym kierunkiem. Inną opcją jest kierunek wiodący plus drugi, realizowany tak samo, jak ten wiodący i taką opcję wybrałam ja.
Chciałam skończyć oba i na szczęście mi się to udało!
W takim indywidualnym trybie, ze względu na wielką ilość zajęć i niezły rozrzut programu, student musi zrealizować przynajmniej 80 procent programu danego kierunku, żeby zaliczyć. To jest tzw minimum programowe. W praktyce wygląda to tak, że z tabelki przedmiotów każdego kierunku wypada nam jeden lub dwa przedmioty i na nie nie musimy chodzić, hurrrraaaaa!
Każdy taki student – indywidualista wybiera sobie tutora – takiego opiekuna naukowego, który, przynajmniej w teorii dba o rozwój intelektualny młodego człowieka, trochę go kierunkuje, podpowiada drogę rozwoju itd. W moim przypadku sprowadzało się to zazwyczaj do pytania – Pani Natalko, gdzie Pani podpisać? Ok, zgadzam się na wszystko, Pani wie, co Pani robi 😀
Podstawowym zadaniem takiego studenta na starcie jest przygotowanie sensownego planu semestralnego, który ten tutor musi właśnie podpisać.
Plan to taka układanka z puzli i, wierzcie mi, zrobić go po niewidomemu to naprawdę hardcore!
Próbowałam z osobami widzącymi, ale było jeszcze gorzej 😀 więc zawsze robiłam to sobie sama;)
Kolejnym obowiązkiem takiego studenta, przynajmniej tak było na Uniwersytecie Śląskim, było napisanie w każdym semestrze pracy semestralnej, no chyba, że było się w semestrze obrony, że tak powiem, a w niektórych semestrach również projekt badawczy na temat problemu niejednorodnego, który robiło się w totalnie zróżnicowanych grupach, zmontowanych z takich właśnie odjechańców międzyobszarowców i to była prawdziwa masakra!
Brzuch mnie boli na samo wspomnienie tego czegoś…!
Dodatkowo mieliśmy możliwość chodzenia, już mi się zaczęło pisać uczęszczania, o ludzie, jak łatwo znowu wejść w ten tryb hehe, na takie elitarne zajęcia, zwane modułami – to był czad! Prowadzili to przemądrzy ludzie! Pamiętam np takie zajęcia jak czym jest i czym nie jest nauka, albo biologiczne podstawy istnienia – to było naprawdę, hmmm, zajmujące!
Mieliśmy na przykład zajęcia ze Szczepanem Twardochem!
No dobra, to teraz jak to było u mnie?
Wybrałam edukację artystyczną w zakresie sztuki muzycznej i dziennikarstwo z komunikacją społeczną i wszystko byłoby ok, gdyby nie pewien problem, otóż nie zdołałam posiąść umiejętności bilokacji 😀
Mówiąc ściślej – wydział artystyczny mieścił się w Cieszynie, a wydział nauk społecznych – w Katowicach. Dlaczego więc, pytam, dobrałam sobie jeszcze lektorat z języka szwedzkiego, który odbywał się w Sosnowcu? 😀
To było naprawdę trudne logistycznie.
Na szczęście, na tej uczelni BON wspierał studentów dosyć kompleksowo i mogłam, bo naprawdę musiałam, korzystać z pomocy asystenta.
Nigdy wcześniej i nigdy później nie miałam na żadnej innej uczelni żadnego asystenta, ale tam tę pomoc naprawdę doceniłam, bo nie musiałam się przejmować przemieszczaniem, byłam solidnie holowana przez jedną, potem inną, potem jeszcze inną przyjazną duszę. W sumie było ich aż sześć przez te trzy lata, w tym aż trzy Pauliny:)
Trudne było to studiowanie ze względów logistycznych, naukowych również – miałam zawsze milion rzeczy do zrobienia, a jak nie musiałam się uczyć, to przecież musiałam ćwiczyć, bo miałam tam zajęcia z trzech instrumentów – tak wybrałam, bo,hmmm, nie umiałam wybrać 😀
Trudno było też zintegrować się z grupą, chociaż ten problem na artystycznym praktycznie nie występował, bo było nas ogólnie mało, spotykaliśmy się na chórze i w orkiestrze, wszyscy, mieliśmy też w różnych grupkach małe formacje, zespoły, więc kogoś się znało z chóru, kogoś z roku, kogoś z sekcji dętej, kogoś ze smyczków i kogoś jeszcze, bo pochłaniał z nami przy jednym stoliku studencką, przestygłą strawę;)
Na dziennikarstwie było gorzej, bo było nas strasznie dużo, bardzo mało mieliśmy zajęć praktycznych, takich, żeby coś tam razem trzeba było robić, no i odroczyłam moją magisterkę, bo mi trochę zajęć zostało, więc wylądowałam na koniec z młodszym rocznikiem.
A, to akurat na ISM jest bardzo naturalne, nigdy nie pisze się obu prac w jednym roku, trzeba jedną po prostu przesunąć, a znią najczęściej parę przedmiotów, które przez pierwsze dwa lata nie zmieściły się w naszej układance, i tak właśnie było ze mną.
Pierwszą magisterkę, na edukacji artystycznej, napisałam i obroniłam w pierwszym możliwym terminie, mimo mnóstwa egzaminów na obu kierunkach i konieczności zagrania dyplomu artystycznego z zespołem – może kiedyś wrzucę jakiś fragmencik na bloga?
Nie wiem, jak ja to zrobiłam, ale pamiętam, że ostatnie szlify robiłam już na huśtawce w rodzinnym domu, bo kazali mi szybko opuścić moje wspaniałe imperium, w którym wtedy mieszkałam, więc do pisania pracy i tych egzaminów doszła mi jeszcze przeprowadzka. Śmiesznie się na tych pudłach pisało.
Napisałam pracę bardzo empiryczną, o metodach nauki gry na instrumentach z perspektywy niewidomych uczniów oraz ich nauczycieli, w której wielu z Was bardzo mi pomogło, dzielnie wypełniając moją ankietę!
Zbierając materiały do tej pracy jeździłam do ośrodków i przeprowadzałam też wywiady z nauczycielami, co było bardzo, bardzo inspirujące!
Druga moja praca rodziła się w bólach, bo już nie byłam studentką. Kto musiał wracać do pisania pracy, kiedy już życiowo zajmował się czymś zupełnie innym, ten wie, jaki to ból.
No, bo w tym roku po pierwszej magisterce, owszem, zaliczyłam wszystkie zaległe przedmioty, praktyki itd, ale magisterki, hmmm, no nie napisałam.
Kończyłam jeszcze wtedy muzyczną na flecie, wymyśliłam sobie podyplomówkę z tyflo, mieszkałam daleko od uczelni, bo w Lublinie, moje krakowskie miejsce dopiero się budowało, więc i motywacja była mniejsza.
Temat też był mniej pasjonujący, no i ta bieda moja tak trwała trzy lata, ale finalnie powstało coś tam, co zostało z aprobatą przyjęte i szczęśliwie obronione przeze mnie oczywiście 😀
No i tak to było!
Co dziś widzę pozyrywnego w międzyobszarowym studiowaniu? Wszystko!
Przede wszystkim to, że takie studia istnieją, są właśnie dla ludzi, którzy nie chcą iść utartym szlakiem, chcą spełniać marzenia i się rozwijać ile fabryka dała.
Bardzo polecam takie studia wypisanym humanistom, czyli większości z Was 😉
ale również poszukiwaczom wyzwań. OK, trzeba się zwijać jak w ukropie, ogarniać tu i tam, z entuzjazmem wyjaśniać wykładowcom brak zdolności bilokacji i z uśmiechem skromnie mówić, że to tylko kwestia czasu, czasem trzeba też tłumaczyć, że, tak, ja jestem studentką, tak, właśnie tej uczelni, i to nie jest żadne studium hehehe, tak też bywało.
Albo się słyszało komentarz na forum – hmm, a ta pani z tego czegoś między, yyyy, to ona będzie zaliczała? 😀
Takie to uroki międzyobszarowego kształcenia!
Wspomnień z tego czasu nie przeliczę i nie oddałabym nigdy! To były moje najlepsze studia!
Jeśli ktoś z Was rozważa podobny wybór w przyszłości, chętnie poopowiadam więcej prywatnie:)
Miłego dnia!
N

17 komentarzy

  1. Na KULu może nie odczuwa się aż tak religijnej atmosfery ogólnie, ale niestety jest o 30 procent przedmiotów więcej niż na innych uczelniach. W pewnym momencie, oprócz ogólnouczelnianych przedmiotów takich jak logika, łacina, filozofia, musisz zaliczyć też katolicką naukę społeczną i Biblię.

  2. Poszedłbym na taki wykład napewno. Z ciekawostek, dzisiaj się dowiedziałem, że międzyobszarowe studia otwierają na UG. Szkoda, że tak późno, ale fajnie. Też nie lubię skostniałych struktur. Bardzo męczyło mnie to w szkole, tu w szczególności mówię o interpretowaniu pod klucz. Studia powinny być inne. Nie wykluczam, że mi na KUL przeszkadzałaby też ta religijna atmosfera, choć nie wiem, czy jest tam ona tak wyczuwalna. Nie żebym miał jakąś bardzo silną awersję do religii, ale pewne rzeczy mi się nie podobają i to raczej nie moja bajka.

  3. Biologiczne podstawy istnienia to były zajęcia o powstawaniu świata, różnych form, o tym, dlaczego organizmy musiały mieć pewne funkcje, żeby przeżyć, dlaczego niektóre z nich sobie poradziły, a inne nie, no i było też trochę zagadnień bardziej etycznych. Ten wykładowca też był po międzywydziałowych z kolei, więc naprawdę interesujące to były zajęcia!

  4. Dzięki! Tak, studia międzyobszarowe fajnie otwierają głowę, szczególnie, jak dobrze wybierzesz dwa bardzo różne od siebie kierunki i dopełnisz interesującymi modułami. Na KULu jest więcej przedmiotów niż na innych uczelniach, jest dosyć skostniała struktura, dużo rzeczy się dzieje, bo tak, bo tak było zawsze, bo tak trzeba. Nie lubię takiego myślenia. Dusiłam się tam, poza tym wybrałam studia, które wcale mnie nie cieszyły

  5. No właśnie byłem ciekaw, jak oceniasz KUL. Mi się zdarzyło tam tylko być dwa razy na konferencji, ale wielu moich wykładowców stamtąd się wywodzi. Jeden nawet po studiach międzywydziałowych i muszę przyznać, że to chyba najlepszy nasz wykładowca. Generalnie fajny wpis. Napewno takie studia dają fajne możliwości. Chętnie dowiedziałbym się czegoś więcej o tym przedmiocie Biologiczne podstawy istnienia. Ze względu na mój profil zainteresowań, wydaje mi się frapujący.

  6. Tak, @Mimi musiałam niekiedy sama znaleźć sobie tę osobę asystującą, ale często też pomagali i szukali. Zrobili mi nawet kiedyś nuty brajlowskie:)

  7. Na indywidualnych studiach międzyobszarowych, tak jak napisałam, edukację artystyczną w zakresie sztuki muzycznej i dziennikarstwo, a wcześniej filologię angielską na licencjackich plus na koniec podyplomówkę z tyflopedagogiki

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

EltenLink